Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Staruszek wyszedł, po chwili i pani się pokazała. Kostusia ucałowała ich ręce.
— Mało was widać! Cóż? Jakże wam się wiedzie? — zapytała ją dobrotliwie.
— Boga za państwem prosimy — odparła, a oczy jej, do dna przejrzyste, stanęły we łzach.
— Macie co jeść? Zagospodarowaliście się?
— Dobrze nam, panie.
— A szkody niema? Spokojnie?
— Nikt jednej gałęzi nie ruszył, proszę pana. Pilnujemy w dzień i w nocy.
— A czemuż strażnik sam się nigdy nie pokaże?
— Słabował długo. A zresztą on taki dziki i milczący. Wczoraj tego zająca od orła odebraliśmy i przynoszę panu. Jest i ryby trochę, tom zabrała.
— Dobrze, moja droga! Nie myśliwy on, widzę.
— Nie było rozkazu ze dworu, ale skoro trzeba, to będzie zwierzyna.
— Teraz na wiosnę nie pora, ale latem trzeba, żeby się wprawił. Syn nasz lubi Temrę i często tam przebywa. Starajcie się mu dogodzić.
— Proszę pana, ile sił się staramy za łaskę wiernie odsłużyć.
— To dobrze. Odnieśże zająca i ryby do kuchni.
— A nie odchodź nie zobaczywszy się ze mną — dodała staruszka. — Wstąp do garderoby.
Kostusia spełniła rozkaz. Garderobiane ujrzawszy ją, poczęły między sobą szeptać i chichotać, nie odezwały się do niej. Stała u proga zbiedzona, blada, chuda, w łachmanach. Bolały ją te szepty i spojrzenia. Usta się jej kurczyły, a oczy rozwierały się