Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/179

Ta strona została przepisana.

wielkie, mgłą zasnute jak u zwierząt bezbronnych, nad któremi się psotniki znęcają.
Staruszka znalazła ją i zawołała ze sobą do swego gabinetu. Drzwi zamknęła na klucz.
— Usiądź moja droga — rzekła łagodnie, wskazując jej krzesło.
— Dziękuję pani, postoję — odparła, bojąc się ruszyć od proga, tak okropnie jej odzież nędzna raziła przy tych sprzętach i czystości.
— Mizernie wyglądasz! Chorowałaś? — badała staruszka.
— Nie, proszę pani. Zdrowam.
— Cóż ci jest zatem? Przecie jest dach, spokój i chleba kawałek, ano, i nie pracujesz ciężko. Brak ci czego?
— Niczego, proszę pani... — szepnęła zdławionym głosem.
— Mylisz się. Brak ci czystego sumienia — surowo rzekła staruszka. — Powiedz, czy ty nie myślisz, że grzeszysz, tak żyjąc, że czynisz sobie zgubę duszną, a ludziom zły przykład dajesz! Moja droga, czas się opamiętać.
Kostusia milczała, bardzo blada.
— Wyznajże mi otwarcie, jak do tego przyszło. Kochałaś, uwiódł cię ten człowiek?
Kostusia podniosła głowę.
— Nie uwiódł on mnie, proszę pani. Niedola nam taką drogę usłała. Kochanie on moje i wszystko na tym świecie i życiebym mu dała... ale nie grzech. Żebyśmy grzeszni byli, nie wytrzymalibyśmy takiej