Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/180

Ta strona została przepisana.

nędzy jak ta za nami. Bóg nie doprowadziłby nas tutaj, ale stracił po drodze.
— Cóż więc jest między wami, co was zmusza tak żyć? Wydajesz mi się szczerą, a zrozumieć cię nie mogę.
— Jest między nami nieszczęście, bieda, przygnębienie. Jeśli Bóg kiedy na nas spojrzy i zechce, to nas wyratuje, podźwignie, a teraz, jako jest, być musi.
— Nie kocha on ciebie, przyznaj się?
Po ustach dziewczyny słaby przewinął się uśmiech.
— Nie kocha — potwierdziła zcicha.
Staruszkę to uspokoiło, wyjaśniło kwestję.
— Więc tak. A ty go porzucić nie masz siły i cierpisz?
Kostusia z tym samym bolesnym uśmiechem potakiwała.
— Ale on dobry dla ciebie? Nie poniewiera, nie drwi, nie wymyśla, nie odpędza?
— O, nie, pani. On mi dobry. Jaki jest, najlepszy.
— Biednaś ty — łagodnie rzekła staruszka. — I tak zawsze było? Nie kochał cię nigdy?
— Kochał, pani. Ale jak wszystko tak i to kochanie się rozbiło i nawet mu tych dni pamięć uleciała.
— A przecie on cię skrzywdził. Musisz być bardzo dobra, jeśliś mu wszystko przebaczyła. Zmarnował ci żywot. Mowa twoja niepospolita jest i prawa dusza z oczu ci wygląda. Musiałaś kiedyś w dobrym bycie żyć i szczęśliwa.