Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Bez niego nigdy, proszę pani. I żeby wstecz wrócić, to samobym zrobiła.
— Ale teraz ci ciężko być musi. Niedostatek może cierpisz, dziewczę, powiedz. Radabym każdemu dopomóc, a ciebie mi szczególnie żal.
— Bóg pani zapiać stokrotnie. Niczego nam nie trzeba. Byle państwu dogodzić i zostać tam, w tej głuszy.
— Nędznie wyglądasz i w tych samych łachmanach chodzisz? Wszakże, słyszę, on wziął pensję? Może cię krzywdzi?
— Uchowaj, Boże. Nic mi nie brak. Pieniądze szczędzimy na jaką złą chwilę. Dobrze nam z łaski pańskiej.
— Pamiętajże, w razie potrzeby, śmiało do mnie przychodź. Stara jestem, mogłabym ci babką być, a różne niedole sama przechodziłam, więc i cudze zrozumiem. A bacz duszy swojej dziecko, pilnie bacz.
Kostusia usunęła się jej do kolan i nogi ucałowała.
— Weź sobie ten zwitek bielizny. Zda ci się może. Każę ci też zapasów z apteczki udzielić. Zaopatrzcie się w jadło na wiosnę, bo gdy lody puszczą, długo będziecie od świata odcięci. Dajże ci, Boże, pociechę!
Kostusia, obdarzona, wychodziła już za bramę, gdy ją ekonom spotkał.
— Słyszę, zwierzyny i ryby panu przyniosłaś. A o mnie, swym dobrodzieju, nie pamiętacie! Źle robicie!
Dziewczyna przestraszyła się ogromnie.