Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/183

Ta strona została przepisana.

dostatku. Zaspy poczęły maleć wkoło boru, oparzeliska zwiększać się, ścieżki czernieć, na rzece wystąpiła woda. Dach straży od południa zdobiły wspaniałe sople, w izbie wilgoć dawała się czuć dotkliwie. Pleśniały ściany, podłoga, zielenił się chleb na półce. Zaczęła też przeciekać strzecha.
Kostusia, wracając z obchodu, nie miała na sobie suchego szmatka odzieży, kaszlała po nocach i febra ją męczyła. Mamka rybołóstwo swoje przypłaciła tygodniową gorączką. Zima rzucała biedakom ostatnie swe ciosy.
Słońce już grzało o południu i gęste wiatry szły od zachodu, niosąc od boru odrodzenia szumy. A bór słuchał i tracił swój surowy koloryt. Czerniały pnie, łozy, krzaki, gdzie niegdzie po wzgórkach mech wytykał swą zieloność. A woda rosła i lód stawał się szorstkim i matowym, podziurkowany przez słońce jak strzałami.
Nareszcie pewnego dnia Kostusia załamała się na rzece i wróciła do chaty. O obchodzie nie można było myśleć. Ciepło było, parował śnieg i topniał w oczach, zewsząd do rzeki biegły strumyki, a wiatr już nie kąsał, ale całował. Biedakom radowały się serca. Wiosna była krzepicielką, karmicielką. Pogoi odmrożenia bolące, zastąpi im dziurawe świty i szczątki kożuchów, oszczędzi buty. Zmniejszą się wiązki chróstu, dźwigane z lasu, pranie szmat będzie zabawką, a szczególnie — jeść ziemia da, pożywi ich bór-dobrodziej.
Tak się cieszyli dzień i wieczór. Wreszcie szmer pacierzy napełnił chatę, ogień spopielał i tylko ciche