Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— O Jezu! O Jezu! — biadała mamka, potykając się w ciemności.
Na dole znowu coś plusnęło; to Kostusia wydobywała się z wody i ociekająca, zmęczona, wydostała się do komina.
— Masz Małego, Sewer, masz! A trzymaj go dobrze, bo już drugi raz nie wydostanę, skoro upuścisz. Wody pod ramiona, ledwiem zgruntowała.
— Wywróci prąd chatę! Potoniemy! — lamentowała mamka.
— Jak Bóg da — odparła spokojnie Kostusia.
Przytulili się do komina i każde, myślami czarnemi zajęte milczało, wyglądając dnia z niecierpliwością. Komin był jeszcze trochę ciepły. Kostusia, nie mając suchej odzieży na zmianę, suszyła się przy nim, drżąc z zimna i przestrachu. Mamka odmawiała głosem złamanym, przeciągłym pacierze. Sewer machinalnie nie zdając sobie sprawy z położenia, gładził Małego i milczał, obojętny. A z minut dla nich robiły się godziny i zdawało się, że ten dzień nigdy nie przyjdzie.
Przyszedł, chociaż późno, bo niebo chmur było pełne. Przez otwór w szczycie wyjrzała na świat Kostusia. Wkoło niej było morze pokryte krą i pianą. Rzeka porwała lody. Ani śladu krzaków, oczeretów, łozy, tylko drzewa boru wyrastały z tej topieli i o nie kra biła. Deszcz, mgła, pary zasłaniały widnokrąg. Nie widać było nic prócz wody, wody, wody... Chata była prawie pod dach zajęta.
— Zginiemy teraz — ponuro rzekła stara.
— Może ze dworu czółnem przypłyną na ratunek.