Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/189

Ta strona została przepisana.

pewne bał się instyktownie, by mu nie uszła i nie zostawiła samego. Biedak, nie rozumiejąc, przeczuł, że to odejście groziło mu co chwila, odejście ciche i niepowrotne.
Czasem i ona to czuła. Otwierała oczy zmienione i obejmowała go spojrzeniem rozdzierającego żalu i niemych przeprosin, że go zostawi bez siebie, a wargi jej spieczone powtarzały jego imię, jakby go wołała i tam za sobą, jak wszędzie, przez wszystkie bóle. Przecie nie odeszła. Chował ją Bóg w którego poratowanie na chwilę nie zwątpiła.
Bledziutka jak opłatek zwlekła się pewnego dnia, ucałowała mamkę, pogładziła psa i usiadła obok Sewera.
— Łaska Boża! Myślałam, że zamrzesz, zazulo — rozrzewniona szeptała stara.
— Zamrzeć? A jakże mi wolno porzucać was i jego — odparła przesuwając ręką po głowie Sewera i uśmiechając się po swojemu.
Nie poznała świata wyszedłszy na próg. Łąki stały jeszcze pod wodą, ale bór już się wyłonił, zakwitł, zamaił się, rozbrzmiewał gwarem ptactwa, niósł do wycieńczonej chorobą piersi wonie żywicy, liści, kwiatów, cały się jak na gody wystroił. Rzeka płynęła o krok, żółtem kwieciem okryta, wirowały nad nią w słońcu ćmy owadów z monotonnym brzękiem.
Doczekali się tedy wiosny karmicielki, krzepicielki.
Do dworu młody pan zjechał. Pustak to był i swawolnik pomimo swoich trzydziestu lat i doktorskiego dyplomu. Może tam w mieście w powagę się ubierał, tutaj, w domu, swawolił, śmiał się, śpiewał,