Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/190

Ta strona została przepisana.

był pieszczochem, ukochaniem, bożyszczem i używał tych skarbów całą piersią.
Dwa tygodnie cieszył się rodzicami, domem, sąsiedztwem, wreszcie odezwała się żyłka łowiecka i przyrodnicza. Opatrzył dubeltówkę, zaopatrzył się w naboje, książki, cygara od komarów; matka obładowała go zapasami, mogącemi starczyć na rok oblężenia w fortecy, siadł do swej łódki i bez przewoźnika, sam popłynął do Temry.
Było południe, gdy stanął pod strażą, czółno na brzeg wparł i wyskoczył gwiżdżąc wesoło. Chatę lato oplotło zielenią, otuliło zewsząd brzózkami w majowej szacie. Zbliska dopiero ujrzał pan młody, że na przyzbie, w słońcu, siedział człowiek rosły, smukły, blady na twarzy, z odkrytą głową czarną i kędzierzawą i nic nie mówiąc, bawił się ze szczeniakiem może półrocznym, rzucając mu kawałki kory, które pies, poszczekując, do rąk mu podawał.
Twarz tego człowieka była zamyślona i smutna, młoda i przystojna, ale dziwnie nędzna i z tępym wyrazem. Bawił się machinalnie, zapatrzony gdzieś daleko w cienie boru. Ubrany był czysto, ale ubogo, w płótno szare, gęsto łatami upstrzone, i bardzo stare i dziurawe buty. Zarost jego czarny, i włosy były krótkie, strzyżone, koszula świeciła czystością, ręce były białe i zgrabne, tylko ruchy ich miały w sobie coś nieprzyjemnego.
Wszystko to jednym ruchem oka objął pan i lekko brwi zmarszczył.
— Któż to wam pozwolił psa trzymać na straży! Nie wiecie, że tego nie wolno? — zawołał.