w kącie siekiera i rydel. Na ścianach czarnych nago też było, tylko nad posłaniem wisiał krzyżyk, nożem niezgrabnie wycięty, a pod nim dwa obrazki jakieś świeżemi kwiatami ubrane.
Pan się ku nim zbliżył. Były to dwa dagerotypy, tak wybladłe, że trzeba było wiedzieć, kogo przedstawiają, by cośkolwiek rozpoznać. Wisiała też na ścianie strzelba, jednorurka, drutem związana i jakieś szmaty kożuchów i świt. Posianie stanowiła słoma i mech.
W tej chwili kobieta wróciła i złożyła na stole dobyte z czółna przedmioty, za nią jak cień wsunął się strażnik i nic nie mówiąc, usiadł przy piecu.
— Jest tu u was ktoś trzeci? — spytał pan.
— Nasza stara.
— No, niedostatnio się macie, widzę!
— Dobrze nam, proszę pana — odparła z uśmiechem.
— Pewnie się bardzo kochacie? Co? Ten mruk sam na sam z wami musi się nielada rozchmurzać?
Pan rozłożył swe przekąski i śmiejąc się mówił.
— A jakże wam na imię?
— Kostusia.
— Wypijmyż, Kostusiu! Ty za moje zdrowie, ja za twoje piękne oczy, a oboje na dobrą znajomość.
Nalał jej kieliszek złotawego wina.
— Dziękuję panu. Bóg widzi, jak państwu dobrze życzę, alem pić nie zwykła. Doprawdy nie mogę!
— No, to niechże za ciebie mąż wypije. Masz Sewer!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/193
Ta strona została przepisana.