Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/200

Ta strona została przepisana.

krytą oczeretem, kępami, bagnem. Woda w tem miejscu bura, nieprzeźroczysta, wyglądała jak szmat pomyj.
— Tu i zimą lodu nie było — mówiła Kostusia, — kaczek po kępach, w trzcinie, niezliczone roje. Zimowały one tutaj.
— Wiem — mruknął pan.
— Są głuszce i jarząbki w gąszczach, po jagodnikach — mówiła dalej. — Są bekasy i hryce na skrajach, przy błocie. Wiosną co tu za gwar był, dniem i nocą, nigdy nieprzerwany. Sewer się nauczył każdego ptaka naśladować.
— Że też was dotychczas komary nie zjadły — zawołał pan, zapalając cygaro i spoglądając na wsze strony. — Tych ptaków to chyba tu najwięcej.
— Dokuczają — spokojnie potwierdziła Kostusia — wiosną więcej było.
Sewer spoglądał na cygaro pana i dym chciwie wciągał w nozdrza.
— Palisz tytoń? — zagadnął go młody człowiek znienacka. — Masz...
Ale Kostusia potrząsnęła doń głową, więc rękę już podniesioną, opuścił.
— Niech mu pan nie daje. Przywyknie, a potem zawsze będzie chciał.
— No, to sobie kupi.
— Na tytoń on pieniędzy nie ma. Grosz zima weźmie. Kożuchy, buty, czapki...
— Więc nic nie odkładacie z pensji?
— Nie, proszę pana. Troje nas na jego zarobek.
— Na jego? Alboż on co robi? — wątpliwie pan spytał.