Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/202

Ta strona została przepisana.

dziesięciorublową asygnatę Ona się okropnie zawstydziła, zczerwieniała.
— Dziękuję panu, nie wezmę! Toć nam płacą, dają chleb, od śmierci rodzice pana nas uratowali. Nie chcę pieniędzy, dziękuję. Albom te bobry kupiła? Z wiosną same przyszły.
— Przyszły, bo tu cicho, spokojnie i strażnik ich pilnował i strzegł, nie jak tamci, co pewnie strzelali dla siebie. Należy ci się nagroda.
— Jeśli pan łaskaw, to proszę o inną.
— No, a jaką?
— By nas stąd nie rugowali. Dobrze będziemy pracowali, jak dotąd. Byle tu już ostać.
— Jeśli to ma być ci łaska, to i owszem. Ale to nie nagroda. No, hardaś, nie chcesz pieniędzy, nie powinienem był ci ich ofiarować. Dostaniesz coś innego. A teraz podpłyń do tych chat.
— Nie można, panie, spłoszą się. Jutro przed świtem możemy tu wrócić. Zobaczy je pan przy robocie na grobli.
— Niech i tak będzie. Znasz lepiej ich obyczaje. Zrobiłaś mi przednią niespodziankę. Mam ochotę uściskać cię za to!
Dziewczyna żart ten przyjęła jak poprzednie, jakby nie rozumiała.
Płynęli dalej. Teraz już zmęczenie znać na niej było, wysiłek i osłabienie. Pot kroplami wystąpił na czoło, spływał po ramionach, wzdłuż nabrzmiałych muskułów. Nie pomyślała jednak dać się Sewerowi wyręczyć i prędko dysząc, wiosłowała bez przerwy,