Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/208

Ta strona została przepisana.

i coś stracił, ci odda. Wołaj do Boga!» Jakie sztuczny był jej głos w porównaniu z tamtym.
Obejrzeli bobry i ruszyli dalej. Sewer, usłyszawszy nawoływanie kaczek, począł je naśladować, uśmiechając się bezmyślnie. Wtedy pan Michał raptem do Kostusi się zwrócił.
— Słuchajno — rzekł — wczoraj myślałem, że oszukujesz siebie, więc ci nie chciałem bólu sprawić. Dzisiaj wiem, że ból ten twój i tylko mnie oszukujesz. Zapomniałaś albo nie wiesz, żem doktór. Ten człowiek jest idjotą.
Dziewczyna zbladła aż po usta, straciła na chwilę mowę, opuściła ręce. Była jak posąg rozpaczy.
— Proszę Pana, wyjąkała wreszcie — ja nie chciałam oszukiwać. Myślałam, że panu wszystko jedno, kto boru pilnuje, byle bór był cały. Jak pan nie rad, pójdziemy sobie.
— Nie o to idzie! Nie myślę przecie o głupich ptaszkach, ale o człowieku, który cierpi. Opowiedz mi teraz wszystko. Swoje dzieje i jego. Dawno on jest w tym stanie?
— Dawno, panie. Więcej niż rok.
— Tylko! To jeszcze niedawno. Dziedziczne to u niego w rodzie, czy przypadkowe?
— Wypadkowe i z mojej winy. On taki okropnie gwałtowny był, ale mnie słuchał, gdym go prosiła. A wtedy mnie przy nim nie było, chorowałam. A kiedym pozdrowiała i poszła go szukać, takim już znalazłam.
Przestała mówić i łzawemi oczami popatrzyła na biedaka.