Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/210

Ta strona została przepisana.

takim uczynił. Warjatem okrzyczał, aż on się nim stał naprawdę, w lochu jak pies wściekły zamknięty.
— A przez ten rok nie było nigdy polepszenia? Nie miał ataku furji?
— Nie, panie, jak trup żywy zawsze. Zpoczątku tom go wiodła za rękę, głosu mojego przez tę martwotę nawet słuchał. Potem tak do mnie przywyknął, że niewołany, jak cień chodzi, nie zostanie beze mnie na chwilę a gdym raz do dworu pobiegła, to mnie po całym borze szukał i odchorował. Nie rozumie, a czuje, że beze mnie gorzejby mu było biedakowi.
Umilkła na chwilę i wtem, w nagłem ożywieniu, pochyliła się do ręki pana i niespokojnie zawołała:
— Pan doktór! Proszę pana, czy takim nigdy nie wraca już rozum? Taki on do śmierci zostanie?
Nie postało jej w myśli przy tem pytaniu jej własne przeznaczenie, tylko jego niedola. Uwielbieniem zdjęty, pan Michał ją uścisnął.
— Kostusiu — rzekł — on ma przecie ciebie za orędowniczkę u Boga i ludzi! — Bóg może cud sprawić, a ja uczynię, co tylko jest w mocy ludzkiej. Wracajmy do chaty, muszę go zbadać szczegółowo, zanim się wezmę do kuracji. Daj mi rosołu, a sama spocznij.
— Nie zmęczonam, proszę pana. Dziękuję.
— Dajże pokój i nie czyń mi wstydu patrzenia bezczynnie na twój trud. Napracowały się twoje biedne ręce, nacierpiała dusza. Taki rok za dziesięć się liczy.
Za powrotem do straży podzieliła się Kostusia nadzieją i otuchą z mamką, Pan Michał obejrzał Se-