Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/215

Ta strona została przepisana.

— Czemuż jej i tego nie powiesz, Michale, że wybuch może też być śmiercią — głucho zakończył.
Kostusia wzdrygnęła się. Przerażeniem rozszerzone źrenice utkwiła w swym młodym panu, ale milczała.
— Nie powiedziałem — odparł — bo mam nadzieję, że to nie nastąpi. Widziałem wyzdrowienia daleko mniej spodziewane.
— Boisz się, Kostusiu? — zagadnął Kazio, biorąc ją za rękę i z serdecznem współczuciem patrząc w oczy.
Ona długą chwilę pasowała się z sobą.
— Mnie się zdaje — rzekła — że zgrzeszyłabym względem niego, gdybym swój lęk samolubny stawiała między nim a ratunkiem. Nieprawda, Kaziu?
Teraz Kazio zawahał się pod jej jasnem, a tak rozdzierająco smutnem spojrzeniem.
— Trzeba próbować, Kostusiu — szepnął wreszcie. — Może twój strach jest próżny. Michał zrobi, co w ludzkiej jest mocy. Trzeba ufać!
Kostusia wstała i podeszła do pana Michała.
— Pan się nie gniewa na mnie za ten lęk — prosząco szepnęła. — Mnie tak straszno o niego. Ale już teraz czynić będę, co pan każe.
— Gniewać się? Oprócz bezmiernego szacunku, przyjaźni i uznania nic więcej dla pani czuć nie potrafię — odparł wzruszony.
Trochę spokojniejsza, zaczęła rozmawiać z Kaziem, ale ukradkiem ku Sewerowi rzucała spojrzenia.