Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/217

Ta strona została przepisana.

chów nie odnalazł Kazio, tak je powaga bólów omroczyła, i nie jak na rówieśnicę patrzył, ale jak na kogoś, stokroć nad się wyższego, z wielką czcią.
Wieczerzali wspólnie. Pan Michał opowiadał, że matka jego chciała koniecznie zabrać biedaków ze straży, ale że on woli chorego tu zostawić tymczasem. Że tu spokojniej, ciszej, swobodniej. Zostaną też obadwa z Kaziem aż do rezultatu starań.
Rozmawiali długo w noc, radzili się, urządzali plan. Kostusia, raz się przemógłszy, już nie sprzeciwiała się niczemu, słuchała, patrząc ufnie na młodego lekarza.
Sewer z kąta swego wciąż patrzył nieruchomy. Patrzył to na Kostusię, to na pana Michała. Patrzył uparcie i gdy się rozchodzili, przeprowadził młodego człowieka aż do progu i pozostał z wzrokiem, w drzwi utkwionym, złowieszczym.
Kostusia zbliżyła się do niego.
— Sewer! Zmówimy pacierz — rzekła.
Ani drgnął, ani słyszeć zdawał.
— Sewer! — powtórzyła, przyklękając przed nim — nie patrz tak strasznie. Toć twoje zbawienie blisko. Bóg na cię wejrzał i dobrego pana litością natchnął. Ale w wołaniu do Boga ustawać nie można. Chodź!
Nie odwrócił oczu od drzwi.
— Sewer, czy ty już mnie zapomniałeś? Czy ty mnie nie pamiętasz? Nieboże moje serdeczne, jestem przy tobie.
Zapłakała wreszcie, żalem zdjęta, ale on ani jej słów, ani łez nieświadomy, w drzwi się wpatry-