Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/220

Ta strona została przepisana.

litować, nad nim, czy nad nią. Z niej już cień tylko został.
Istotnie, żal było patrzeć na mękę Kostusi, mękę cichą, uległą, niczem nie zdradzaną. Nie wolno jej było zagadać do biedaka, nakarmić go, uspokoić — nie wolno było spojrzeć. I on zdawał się jej nie spostrzegać, nie odzywał się, nie wołał. Przestał jeść i spać, przestał się czemkolwiek zajmować, wpadł w stan ciągłego niepokoju i rozdrażnienia. Jedzenie wylewał, psa kopał nogami, nie dawał się nikomu dotknąć, nie słyszał niczyjego głosu, nie rozumiał już swego imienia.
Jakaś gniotąca atmosfera ogólnego naprężenia, oczekiwania, ogarnęła wszystkich. Mało się kto odzywał i tylko oczy wszystkich śledziły ruch każdy chorego. A ruchy to były nienaturalne, gwałtowne, przerażające, w połączeniu z kompletnem milczeniem i ponurą dzikością błędnych oczu, zawsze utkwionych w doktora. Mamka tak się go lękała, że nie sypiała po nocach, bezsennie też spędzała je Kostusia, tak zmieniona męką i trwogą, że trudno ją było poznać, i ona wreszcie stała się jak automat, spełniający biernie rozkazy pana Michała.
A wokoło chaty świat się ustroił jak na gody, w barwy, w zieleń, w słońce. Wodne lilje pokryły rzekę śnieżnemi kielichy, bór się mienił wszystkiemi odcieniami zieloności, łąki wokoło chaty zasiały się puchami bawełnianki i siwemi kitami szuwarów. Wzgórek, gdzie się krowina pasła, mamki faworytka, czerwienił od macierzanki, złocił się od dzikich nieśmiertelników.