Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/221

Ta strona została przepisana.

— Cudny świat, cudny zakątek! — rzekł pewnego popołudnia Kazio, wciągając z rozkoszą w płuca zapachy boru. — Chory tu pozdrowieć musi, a nieszczęśliwy z dolą się pogodzić.
— A on nie widzi — szepnęła Kostusia.
Pan Michał, obserwujący Sewera, podniósł głowę.
— Jutro już może zobaczyć — rzekł.
— Jutro? Czemu jutro, panie?
— Tak sądzę. Jutro o świcie pani łódka do boru odpłynie. Zostaniemy z nim sami.
— O, panie! A jak on... — nie dokończyła, ale taki miała wyraz twarzy, że Kazio się wmieszał.
— Michale, nie oddalaj jej w takiej chwili.
— Trzeba — lakonicznie pan Michał odparł. — Przy niej nic nie nastąpi ostatecznego. Niech się pani nie lęka. O południu proszę wracać, prawdopodobnie będzie już po wszystkiem.
Umilkli. Nagle barwy i blaski zniknęły z przed oczu Kostusi, rękami objęła głowę, zachwiała się, a potem zmartwiała zupełnie. Tak nieprzytomna była resztę dnia. Wieczorem, niepomna obietnicy, usiadła obok Sewera w kącie, trzymała go za rękę rozpaloną, drgającą, odzywała się doń ze słodyczą. Ale on już żadnej pamięci nie miał, szału bliski, i tylko bezwiednie poddawał się jej wpływowi łagodzącemu. Lekarstwa już nawet z jej ręki nie przyjął. Do pacierza sama uklękła, do tego ostatniego wołania przed zgubą lub ratunkiem.
O świcie czuwającą wciąż wywołał Kazio. Sewer nibyto spał, rzucając się niespokojnie. Podeszła