Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/222

Ta strona została przepisana.

ku niemu, popatrzyła i przeżegnawszy jego i siebie, wyszła.
Młodzi ludzie przeprowadzili ją do czółna. O nic nie prosiła, ale oni przysięgli zawołać ją wcześniej, gdyby zaszła potrzeba; przysięgli, że czuwać będą nad nim wszystkiemi siłami.
I odjechała cicha, a oni ją ścigali oczyma aż im znikła w zielonej gęstwinie na załomie rzeki. Potem wrócili do chaty. Kazio w izbie przy oknie usiadł i czatował na zbudzenie się chorego, pan Michał czekał sygnału nazewnątrz izby. Wzruszeni byli, skupieni, milczący. Mamkę płaczącą oddalono z chaty.
Słońce podniosło się z nad łąk i pierwszym promieniem załechtało powieki Sewera. Zerwał się z posłania i zaraz wokoło siebie spojrzał, niespokojny, przerażony. Wstał i izbę obszedł nerwowym ruchem zwierzęcia w klatce. Wtedy ku drzwiom zmierzał z głową zwieszoną, potykając się z osłabienia. Kazio nieznacznie na kolegę skinął. W chwili też, gdy chory za klamkę brał, drzwi się otworzyły i Michał, stanąwszy na progu, zatamował mu przejście.
Sewer o krok się cofnął, potem znowu ku drzwiom szedł. Michał ani drgnął; oparli się piersią o pierś, wówczas doktór ramię podniósł i odepchnął go. Chory zachwiał się, ale w tej chwili wydał z siebie chrapliwy, nieludzki odgłos, skupił się i jak zwierz skoczył na młodego człowieka. Rękami, zwiniętemi jak szpony, porwał go za gardło i począł dusić. Usta mu piana pokryła, oczy bielmem zaszły, rysy wykrzywiły się strasznie. Wył, zgrzytał zębami.