Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/229

Ta strona została przepisana.

— Taka cicha jak obrazek.
— A czegóż? — odpowiadała apatycznie stara, spoglądając to na bór, to na obórkę krowy, to na rzekę.
Czwartego dnia zrana Kostusia siedziała na ławie w izbie i czytała coś z książki do nabożeństwa, gdy pies przed chatą ujadać począł. Po chwili drzwi się otwarły i weszła staruszka pani i pan Odachowski; za nimi ukazali się pan Michał i Kazio.
— Niech będzie Jezus pochwalony! — ozwała się pani.
— Na wieki wieków — odpowiedziała głucho Kostusia, podnosząc się z miejsca.
Zresztą ani się zdziwiła, ani uradowała z tych niesłychanych odwiedzin. Stępiała na wszelkie wrażenia.
Staruszka podeszła do niej, obu rękami objęła za głowę, przygarnęła do piersi i pocałowała we włosy.
— Moje kochane dziecko! — powiedziała zcicha.
— Serdecznie mi ciebie żal, Kostusiu! — dodał wuj smutno.
Szczerze był zmartwiony i przybity. Wezwany depeszą przez syna, stawił się natychmiast.
Młodzi ludzie usunęli się na podwórze i milcząc, siedzieli na przyzbie chaty.
Staruszka, wciąż dziewczynę gładząc po głowie, zaczęła:
— Nie godzi się, moje dziecko, długo w cierpieniu zasklepiać. Krótki ci czas daliśmy na boleść, ale im prędzej do pracy i czynu się weźmiesz, tem ci lżej będzie. Dlatego przyjechaliśmy dzisiaj.