Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/28

Ta strona została przepisana.

pani żółć i niepokój wylewała w gderaniu na Kostusię. Najgorszy zaś malkontent był Kazio.
Pewnego wieczora wyśliznął się z towarzystwa i zjawił się w izdebce na strychu.
— Pobawmy się po swojemu, Kostusiu! — zawolał.
— Nie można! Goście są.
— Zlituj się! Daj mi na chwilę o tem zapomnieć! Nie pamiętam tak nudnych wakacyj! Co to za goście! Sewer! To mi osobliwość! Przecież on o mnie się nie stara!
— Ale o twoją siostrę, a ciocia nie lubi, żebyś ich samych zostawiał.
— Przyjemna rola! Pilnować zakochanych. Jest przecie na to Jadwisia! I poco ich pilnować?! Czy ty wiesz, Kostusiu, co to zakochany?
— To człowiek bardzo dobry.
— At, gadasz! To istota chytrzejsza od kota, zwinniejsza od węża, psotniejsza od sroki. Żeby pułk ich pilnował, potrafią się przecie pokryjomu pocałować, jeśli zechcą, naturalnie. Ale mnie się zdaje, że ci nasi pseudozakochani, nie mają potemu ochoty. Nie wiem też, skąd pewnik, że Sewer stara się o Felę. Ja nic podobnego nie zauważyłem. Równie dobrze może się kochać w Jadwisi lub w tobie. To nawet wedle mnie prawdopodobniejsze.
— Co też ty, Kaziu, prawisz?
— To, co mi się zdaje. Zmarnowane moje wakacje! Kostusiu, czy ci nie żal naszych przeszłorocznych i innych! Gdzie nasze śpiewy, wspólne czy-