Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/30

Ta strona została przepisana.

— Bo od miesiąca chora leży.
Umilkła i zamyśliła się poważnie.
— Kostusiu, czemuś mamie nie powiedziała?
— A poco, kiedy jeszcze były pieniądze.
— A mnie czemuś w to nie wtajemniczyła?
— Cóżbyś pomógł! Mówię ci, były pieniądze i na chleb, i na doktora, i na lekarstwa!
— Ale teraz już niema?
— Owszem, starczy jeszcze na tydzień.
— A potem co będzie?...
Siedzieli naprzeciw siebie, na ziemi, nad wypróżnionym kuferkiem, otoczeni gratami.
Kazio patrzał na te skarby, widocznie rozdrażniony. Kostusia z lubością i dumą.
Na ostatnie jego zapytanie zamyśliła się chwilę, jakby coś rachowała w pamięci.
— Mamce lepiej — odparła. — Wstaje, już i chodzić zaczyna. Zresztą mam jeszcze flanelkę. Każdy ją chętnie kupi, taka śliczna.
Pogładziła miękką tkaninę. Znać było, że uważała ją za najdroższą swą własność i że odda ją bez żalu w potrzebie dla kogoś miłego.
— Pójdziemy jutro w odwiedziny do mamki — zawołał Kazio. — To wstyd, żem o tem dotąd nie pomyślał.
— Nie miałeś czasu i jutro go mieć nie będziesz. Słyszałam, że wszyscy jadą na imieniny do Rudki.
— Mogę nie jechać.
— Jakże! A pamiętasz przeszłych wakacyj? — Kochałeś Rózię!
— Ba! Rok minął. Dawno zapomniałem.