Kostusia zrobiła przerażoną minę.
— Zapomniałeś?
— Tybyś pewnie nie zapomniała — zaśmiał się.
— Nie, nigdy.
— Wiernabyś była do śmierci?
— A jakże. Nie kochałam nigdy i mnie nikt ne kochał, ale myślę, że zapomnieć dobrego nie można.
— Wyobrażasz sobie, że kochanie bywa koniecznie dobre?
— Nie wiem, ale kochanie to własność, a któż swej własności nie lubi, nie szanuje, nie broni?
— Skądże ty o tem, nieboże wiesz, kiedy nic nie masz własnego na świecie? — rzekł smutno.
— Ej, ty coś tak się wypytujesz jak ksiądz na spowiedzi. Mam wszystko, co mi potrzeba.
Pochyliła się nad kuferkiem i ze spodu zupełnie wyjęła zwitek jakiś, zawinięty w jedwabną chusteczkę.
— Oto moja własność — rzekła z dumą.
Rozwinęła chusteczkę i pokazała mu wielki papier.
— To moja metryka, a to rodzinne dokumenty, a to matki kartka ostatnia do wuja. To moje! — powtórzyła z mocą, całując papiery.
Odłożyła je z czcią na bok i pokazała mu, również z chusteczki wydobyte, dwa wyblakłe dagerotypy.
— To ojciec i mama. Jak zbiorę pieniędzy, kupię ramki i nad łóżkiem sobie powieszę. Nie widzisz nic? Czekaj, patrz pod światło. O, ja widzę doskonale!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/31
Ta strona została przepisana.