Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się do obrazków i długo się im przyglądała. Gdy je odłożyła wreszcie, twarz miała skurczoną i łzy w oczach. Zwalczyła je bohatersko.
— Widzisz, Kostusiu! Nie wszystko masz, co ci potrzeba. Nie płacz — rzekł, obejmując ją wpół.
— To tak sobie — szepnęła, szukając dalej.
Na dnie chusteczki już nic nie było, tylko dwa złote pierścionki, wytarte i ściemniałe.
Pokazała je Kaziowi.
— To obrączki ślubne rodziców — rzekła zcicha.
Schowała je napowrót, zawinęła starannie chustkę.
— To i wszystko — dodała, zaglądając na spód skrzynki.
— Jeszcze coś było czarnego w zwitku — spytał.
— Kawałek chleba — rzekła. — Jak dwór nasz się spalił, matka wzięła te papiery, kawałek chleba i mnie i precz poszła. Wujowi oddała ze mną i te pamiątki, a wuj mi je oddał, kiedym wyrosła. Mój złoty wuj!
— A ty te papiery oddasz także, a temi obrączkami się zaręczysz. Pokaż, spróbuję, czy na mnie dobre?
— Naco ty ze mnie żartujesz, Kaziu?
— Broń Boże! Nie chciałabyś się ze mną zaręczyć?
— Nie — odparła stanowczo. — Nie dla mnie ciebie rodzice hodowali i nie dla ciebie jam się urodziła. Ty sobie pan jesteś dla jakiej pani, a ja sierota dla sieroty. I tej obrączki ci próbować nie dam, boby ci ona przyniosła, broń Boże, złą dolę, jaką