widziała, w jakiej ją zdjęto z martwego palca. Moja ona i nikomu jej nie dam. Dla ciebiebym chciała świata całego i marzonego szczęścia...
— Ale siebiebyś nie ofiarowała! — spytał z przykrością widoczną.
— Nie. Bobym wujostwu była jak ta gadzina, co człowiek w zanadrzu odegrzał sobie na zatracenie. Nie gniewaj się, Kaziu, nie gniewaj! Będę ci służyła do śmierci, tobie i żonie twojej, i dzieciom. Zobaczysz, jak nam razem będzie dobrze.
— Tak, aż przyjdzie jaki sierota, który cię weźmie. Nawet mnie nie wspomnisz!
— Nikt po mnie nie przyjdzie, Kaziu! Żartowałam sobie. Będziemy zawsze razem.
— A jeślibyś kogo pokochała?
— Zostałabym.
— A jeśliby ciebie kto pokochał?
Zamilkła i układała spiesznie swe graty.
— Wtedybyś nas zapomniała — rzekł smutno.
— Nie, alebym mu płaciła, płaciła! Kochanego poświęcić można, a kochającego nigdy! Ty tak samo myślisz, Kaziu?
— Tak samo, alebym nie chciał zobaczyć domu naszego bez ciebie. Już lepiej pokochaj sama.
Kostusia zaśmiała się serdecznie. Pokazała mu jeszcze ściany i wieko kuferka, wyklejone jaskrawemi obrazkami i opowiadała z zajęciem, gdzie i jak przyszła do ich posiadania.
Po chwili chłopak się rozchmurzył.
— Pójdziemy jutro do mamki! — zawołał, wstając.
Obejrzał się po stancyjce.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/33
Ta strona została przepisana.