Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/35

Ta strona została przepisana.

obejrzał się jednak. Na dole on przez dziedziniec wszedł do sieni, ona zwróciła się do garderoby.
— Do widzenia — zawołała.
Nic nie odparł, zadąsany.
Nazajutrz spotkał ją w ogrodzie rano i skłonił się etykietalnie.
— Do mamki nie będę towarzyszył, — rzekł sucho — jadę do Rudki na imieniny.
— I ja się oddalić nie mogę — ozwała się nieśmiało, zmrożona jego tonem i posępnym wyrazem twarzy. Ciocia kazała zebrać agrest i maliny.
— Pomyślnego zbioru życzę.
Kostusia zbladła i zadrżała.
Podniosła na niego żałosne oczy.
— Gniewasz się na mnie, Kaziu? — szepnęła.
— Skądże i jakiem prawem. Zastosowuję się tylko do twojej woli. — Mam być obcy, ha, to będę.
Zawrócił się na pięcie i odszedł.
Patrzała za nim długo, przerażona, zmartwiała z żalu i strachu.
Co się stało? Za co on ją karał? Co mu zrobiła złego? Ogarnęła ją niezmierna żałość i przygnębienie. Chwyciła koszyki, znoszoną pasterkę Jadwisi włożyła na głowę i zgarbiona, smutna, powlokła się w koniec ogrodu.
Upał dnia tego panował straszny, a maliny rosły na słońcu. Czoło Kostusi, pochylone nad robotą, szkliło się potem, nie śpiewała jak zwykle. Wczoraj ciotka wygderałają. Powiedziała, że jest opieszała. Chodziło o maliny te właśnie. Dzisiaj Jadwisia wy-