Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/36

Ta strona została przepisana.

drwiła girlandową różyczkę, którą sobie wpięła w warkocz.
— Kostusia strzela oczkiem na młodego rządcę — opowiadała przy herbacie.
Wuj był nadąsany.
— Niech sobie strzela — mruknął. — Nikt jej zamążpójścia nie broni. Może dzisiaj dawać na zapowiedzi.
Fela przez ramię spojrzała na nieszczęsną różę.
— Kostusia wcale kwiatów nie szanuje — zauważyła. — Rozporządza się jak własnemi.
— Mam nadzieję, że mnie nie zmusisz do obierania jagód przez najemne ręce — rzekła ciotka kapryśnie.
Kostusia u stolika z samowarem uśmiechała się, jak zwykle. Oddychała tylko szybko i głęboko, a nagłe rumieńce, to znowu bladość zmieniały się jej na twarzy. Śniadania nie tknęła, nic się jej jeść nie chciało. Dla niepoznaki ugryzła kawałek chleba. Gorzki był jak piołun, zagrzązł w gardle, ledwie go przegryźć zdołała, a gorycz nieznośną ciągle czuła. Co jej się stało dzisiaj? Przecież z ludźmi tymi wzrosła, znała ich dobre i złe humory, kochała ich. Dlaczego ją ta gorycz tak piekła okropnie.?
Ciotka gderała słusznie, wuj może był niezdrów; Jadwisia zawsze żartowała, a i Fela miała rację. Róża nie jej była, nie miała prawa jej zrywać dla swej przyjemności.
I Kazio był w swem prawie. Przyszedł do niej i żartować chciał, a ona mu zrobiła przykrość. Za-