Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Kostusia schyliła się jeszcze niżej; wstydziła się słońca, ptasząt, lichego owadu.
A łzy biegły wciąż. Ktoś je widział przecie i liczył. Ten sam, co na fali czasu i w secinach wieków rachuje na ziarnkach piasku, karbuje na gwiazdkach wszystkie bóle bez głosu, wszystkie łzy bez łkań, wszystką krew serdeczną — niemą i niewidzialną...
W gęstwinie malin było cicho. Od dworu dolatywał stłumiony ruch roboczy, a w chmielnikach słabo ćwierkało ptactwo, ubezwładnione upałem. Ciemna sukienka Kostusi posuwała się wzdłuż symetrycznych rzędów, nie ustając ani na chwilę.
Zatopiona w swych myślach, zmęczona łzami i trudem, nie słyszała coraz bliższych kroków, nie zauważyła szelestu rozchylanych krzaków.
Wysoki cień zasłonił jej słońce. Podniosła wtedy oczy. O krok przed nią stał Sewer.
Przeraziła się, jakby ducha ujrzała, a i on wyglądał zakłopotany.
Patrzał na nią minutę, mnąc w ręku czapkę.
— Przepraszam panią. Powiedziano mi w pałacu, że pani może mnie objaśnić, kiedy państwo Odachowscy wrócą z Rudki.
Wymówił to nierówno, zacinając się co parę słów.
Oprzytomniała nareszcie i zamiast odpowiedzi, zawołała:
— To pan nie był w Rudce?
— Nie byłem i nie będę.
— Spodziewano się tam spotkać z panem. Nie