Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/40

Ta strona została przepisana.

muszonym uśmiechem — Wiem, że ta ręka jest komuś przeznaczona i tylko składam pani hołd należny. Pani tutaj, w Podgaju, jest najświetniejszym klejnotem. Nie dziwię się, że po niego siągnięto, tylko żałuję, żem panią poznał zapóźno.
Kostusi w głowie tworzył się chaos. Dzień cały, łzy, myśli ciężkie rozstroiły ją zupełnie. Słowa Sewera zagadkowe, dziwne, osłupiały ją do reszty. Milczała, mieniąc się na twarzy. On może spostrzegł to i zrozumiał, że ją męczył.
— Przepraszam panią, — rzekł — jestem zawsze gwałtowny, a nad uczuciami swemi z trudnością panuję. Zamiast być wdzięcznym za towarzystwo, dokuczam pani. Teraz pozwoli sobie pani w pracy dopomóc.
Nie czekając odpowiedzi, począł zbierać jagody.
— Niech pan tego nie robi! Rąk pana szkoda, a przytem tutaj tak gorąco... Proszę w cieniu odpocząć.
— Jeżeli razem, to i owszem!
Potrząsnęła głową przecząco.
— Będziemy zatem pracowali razem.
— Ciocia się dowie i będzie nierada.
— Skądże się ma dowiedzieć?
— Pan pawie.
— Dlaczego ten wniosek? Nie powiedziałem przecie, w jakich warunkach zobaczyłem pierwszy raz panią. Wprawdzie nie miałem racji do chluby...
Kostusia spojrzała nań znów żałośnie.
— Nie powiedziałem i nie powiem. Szczęśliwy