Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Kazimierz. Za takie powitanie jabym wszystko, co posiadam, oddał.
— Pan pewnie ma kogoś drogiego na świecie, kto pana serdecznie wita. Niema takiego, sądzę, człowieka, żeby bez przywiązania był, bez przjaźni. Chyba on sam nikogo nie kocha!
— Człowiek ten stoi przed panią — rzekł szyderczo.
— Pan? — spytała zdziwiona. — Ja myślałam, że pana wszyscy kochają! Pan taki wesół...
— Dlatego, że się zawsze śmieję, myśli pani? Śmiech tylko u ludzi dzikich oznacza wesołość. Człowiek cywilizowany posługuje się nim, gdy ma ochotę jęczeć, wyć lub zgrzytać zębami. A pani sama? Czy pani uśmiech z radości płynie i ze szczęścia? Nie! Mnie, gdy patrzę na panią, żal za serce ściska, a co w duszy pani poza tym uśmiechem trosk i bólów się kryje...
— Mnie i pana nie można porównywać.
— Zapewne, bo ja jestem szubrawiec i szaławiła, a pani prawie święta. Ale poza tem stoimy zupełnie na równi, bo oboje jesteśmy samotni na świecie.
— Pan sierota?
— Gorzej, bo mam ojczyma tylko.
— A rodziców pan pamięta?
— Matkę tylko. Niedawno umarła...
— Dobra była pewnie dla pana...
— Nic mi nigdy ani dobrego, ani złego nie uczyniła. Rządkom ją widywał. Miała nowego męża i nowe dzieci, ale jam i tego męża i dzieci nie znosił i jak zwykle, uczuć nie taiłem. Dzieci poumierały,