Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/43

Ta strona została przepisana.

i póki za dobro otrzymane płacić mam siły, jestem spokojna.
— Rozumiem panią — odparł równie poważnie. — Raz pierwszy mówimy ze sobą, ale znam panią od miesiąca, widuję prawie codziennie. Oczy moje śledzą panią, a uszy i myśl chciwie łowią każde słowo. Jesteś pani jak każdy człowiek, prawda, ale nie dla mnie. Proszę nie ściągać brwi groźnie. Wolno pani być świętą, wolno pani dolę swą za dobrą uważać, ale i mnie wolno pragnąć innej dla pani i serdecznie pożałować.
Kostusia w milczeniu spoglądała na niego. Los tak dziwnie zdarzył, że dziś właśnie, na jej smutek i łzy niedawne, padały jak krople oliwy serdeczne słowa. Było to dla niej coś nieznanego, niemarzonego nawet nigdy. Zaprotestowała raz, teraz już nie protestowała; czuła się dziwnie, do gruntu poruszoną i wdzięczną temu obcemu za to szczególne zajęcie i współczucie. Szczególny człowiek. Znała go od godziny zaledwie, a tak jej w tej chwili wydawał się swojskim, tak prędko przyszło porozumienie, taką ku niemu uczuła ufność i wiarę.
— Dziękuję panu za dobre słowo — szepnęła. — I ja dla pana pragnę dobrej doli.
Machnął ręką.
— Ja, pani, prędko zginę marnie! — rzekł z goryczą. — W przepaść się staczam i w ciemnościach błądzę bez nadziei zatrzymania, bez możności przedarcia tej czarnej nocy. Chciałbym tylko, żeby ścieżki pani jasne były... Pani się nie gniewa za to, com powiedział! Dziękuję... powiem coś jeszcze. Przyje-