Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/54

Ta strona została przepisana.

łóżku, przykucnęła u jej nóg na stoiku i jęła rozpytywać o zdrowie i potrzeby.
Baba zaręczyła, że zdrową się czuje i niczego jej nie brak, bo siedząc przy borze, ma i jagody, i grzyby, a dobrzy ludzie za leki naniosą jej jadła do zbytku, tylko jej za zazulą nudno. Codzień nudno, a szczególniej w święto. Więc jęła prosić Kostusię, żeby jutro, przy niedzieli, przybiegła do niej na godzinę, choć na minutkę. Jagód jej nazbierała, placuszków upiekła i wygląda już trzy niedziele darmo. Tutaj we dworze, choć się zobaczą, to nie tak jak w chacie. Tutaj robota przerywa, czasu niema, a może kto i nie rad, że ona się włóczy, jakby wyszukiwała, co wziąć dla siebie. Tam w chacie, spokojnie i dobrze. Pogawędzą swobodnie, na mogiły pójdą, za rodziców pacierz zmówią, a potem przed zachodem słońca zazula wróci do dworu i nikomu z tego krzywdy nie będzie.
Tak prawiła, szorstką dłonią gładząc warkocze dziewczyny, aż Kostusia, przekonana najbardziej wzmianką o mogiłach, obiecała, że jutro, ranne swe obowiązki załatwiwszy, przyjdzie, jeśli ciotka pozwoli.
Stara podziękowała jej ze łzami, pogwarzyła jeszcze chwil kilka i ruszyła zpowrotem, przeprowadzona przez Kostusię do gościńca w obawie psów podwórzowych.
Odchodząc już, starucha jakby sobie coś przypomniała.
— Panicz Sokolik do mnie przychodził! Daj jemu, Boże, panowanie! Taki dobry jak słoneczko, taki miły jak miód, a ładny jak jagoda! Ławeczkę mi pod