Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— Należało to wcześniej uczynić — rzekła poważnie.
— Zapewne, a może najlepiejby było, żeby noga moja tam nigdy nie postała. Ale los inaczej chciał, by mnie jeszcze nędzniejszym uczynić.
Zamilkł i szli kroków parę obok siebie w stronę chaty.
— Nie wyznałem jeszcze wszystkiego pani — ozwał się znowu. Na moje to prośby była wczoraj mamka u pani, a jam o świcie dzisiaj przyszedł, by się dowiedzieć, czy zobaczę panią. Proszę się o to na nią nie gniewać. Chciała mnie uszczęśliwić!
Kostusia nie wydawała się rozgniewaną. Rozświetlonemi dziwnie oczami spoglądała przed siebie na chatę samotną i na zgarbioną staruszkę, która zdaleka uśmiechała się do nich.
— Pozwoli mi pani spędzić z sobą te parę godzin? — spytał pokornie Sewer.
— Mnie dobrze z panem — rzekła z prostotą, podnosząc ku niemu oczy, w których nie było cienia złej myśli.
Staruszka powitała ją ze łzami radości i poprowadziła przed chatę, gdzie na sosnowym stoliku stały jagody i mleko, czarny chleb i plaster miodu.
Zasiedli we troje do tej wieśniaczej biesiady. Kostusia, uśmiechnięta promiennie, na glinianą miskę nałożyła część dla Sewera, podała mu lipową łyżkę bialutką i zachęcała do spożywania przysmaków.
Sama ledwie dotknęła posiłku, rozmawiając wesoło i pokrywając udaną swobodą całe morze uczuć, co jej wybierało w sercu.