Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— O, moje ty wszystko! — wyjąknął, pochylając się tak nisko, aż ustami dotknął skraju jej sukienki
Kostusia usunęła się nieco.
— Ostatnia byłam — rzekła — a pan mnie z królami zjednał. Dlaczego mi pan dziękuje?
— Bom i ja najnędzniejszy był, a oto mi teraz szczęśliwość w piersi się mieści. Bądź za to błogosławiona!
Kostusia wstała i wróciła do matczynej mogiły Znowu uklękli obok siebie i Sewer, ujmując rękę dziewczyny rzekł uroczyście:
— O matko, sierotę twoją za skarb sobie biorę, za kochanie, za świętość, za żywot cały. Póki sił i życia, nie opuszczę jej w złej i dobrej doli. Ty nas z za świata pobłogosław, ty nas z za świata strzeż i ochraniaj!
Kostusia powtarzała za nim, zapatrzona w białe obłoki, duszą całą przejęta.
Słońce zbliżało się ku zachodowi, gdy wrócili do chaty.
Stara mamka spostrzegła zmianę na ich twarzach, ale nic nie rzekła, zajęta ugaszczaniem i gawędą. Ale oni jeść nie chcieli, gawędzić nie mogli, a wkrótce Kostusia, ku słońcu żałośnie patrząc, zabrała się do odwrotu.
Baba odprowadziła ją do pierwszych drzew, Sewer towarzyszył przez cały las.
Szli blisko siebie, coraz smutniejsi, w miarę zbliżania się do Podgaju mówili coraz mniej, czując ściskające się serca i bezmierną rozpacz rozstania. Nareszcie u końca lasu Kostusia stanęła.