Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Pójdę już sama — szepnęła bohatersko.
Podali sobie ręce i wtedy dopiero, pod wpływem żalu i tęsknoty, oczy młodzieńca zaczęły ją prosić o coś, gorące, smutne, rozkochane.
Ona zrozumiała tę niemą prośbę i bardzo blada, jak zwykle, gdy była wzruszoną przytuliła się do jego piersi.
Pochyliła się i słowa nie mówiąc na dolę wspólną, a ciężką, dał jej pierwszy pocałunek.
— Kiedy cię zobaczę, najmilsza? — spytał cicho.
— Nie wiem — odparła smutno.
— Nie wytrzymam długo — skarżył się.
— Przyjdę do mamki.
— A jeśli cię nie uwolnią?
— Przyjdę, bo panu będzie smutno.
— Powiedz mi: Sewer, na rozstanie... — prosił.
Cichutko nazwała go po imieniu.
— Pójdę już — rzekła z wysiłkiem.
Raz jeszcze do piersi ją przycisnął i odeszła.
Obejrzała się za nim i uśmiechnęła się rzewnie zdaleka, potem go przed jej wzrokiem zboża zakryły.
Od tego dnia Kostusia stała się jeszcze słodszą, jeszcze cierpliwszą. Robota paliła jej się w ręku, domowi zwalczeni byli jej uprzejmością i dobrocią. Ciotka nie potrafiła się gniewać nawet, a wuj pewnego dnia z uśmiechem zauważył.
— Ładny motyl będzie z Kostusi-poczwarki. Skąd ona czerpie ten swój humor złoty i takie uśmiechy? Słowo daję, udała mi się wychowanka.
Wobec Feli tylko chwiał się humor Kostusi i z Kaziem dawne swobodne stosunki nie mogły się