Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Nie zamordujesz mnie, bom twoja, — odparła ze smętnym uśmiechem — a nie boję się ciebie, boś mój!
— Przyjdziesz do mamki? — spytał.
— Przyjdę.
— Nie gniewasz się na mnie?
— Nie, najdroższy.
Zdala rozległo się wołanie głośne. Kostusia przechyliła się ku niemu, uścisnęła za rękę i zniknęła jak duch. Szukano jej oddawna, przetrząsano wszystkie kąty. Nie zauważyła, że wieczór już był zupełny, zapomniała o robocie niedokończonej.
Gdy przybiegła do pałacu, znalazła już wszystkich przy wieczerzy, której zastawy raz pierwszy w życiu nie doglądała osobiście.
— Gdzieżto byłaś? — spytała ciotka.
— Przyznaj się, że na schadzce — żartował wuj.
— Z rządcą — dodała Jadwisia.
— Ty pewnie myślisz, że to bardzo świetna partja i urządzasz pościg na kawalera! — syknęła Fela.
Kazio milczał, tylko bardzo badawczo w oczy jej patrzał. Zdawało się Kostusi, że wzrok ten czytał w jej sercu i oczekiwał z jej ust kłamstwa.
Ale ona, spokojna, tylko bledsza niż zwykle, odparła ciotce:
— Byłam zajęta w ogrodzie i nie słyszałam wołania. Przepraszam, ciociu.
Żartów panienek i wuja jakby nie słyszała, może nie słyszała istotnie.
Zajęła swe miejsce i jak codzień od niejakiego czasu, udawała, że je, podczas gdy pokarm nie szedł jej do gardła, ściśniętego doznanemi wrażeniami.