Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— Co to jest? Co ona sobie myśli? Śpi do tej pory! Pozwala sobie na coś podobnego! To jawny bunt. Od czasu swego romansu jest niedbała i nieznośna. Niech ją zbudzą zaraz.
Pani wydała ostatni rozkaz tonem, nie wróżącym nic dobrego. Lokaj pobiegł na górę, ale wrócił sam.
— Panna — tak nazywano Kostusię — leży chora bez pamięci.
Wówczas ubolewania przybrały inny odcień.
— A obiad? Produkta nie wydane. A mleko stoi na dworze. A ochmistrzyni gdzie? Nie umie dać sobie rady. Dobrą sobie ta błaźnica wybrała porę do choroby! Latem, kiedy najwięcej roboty! Żeby choć uprzedziła. I jaka tam choroba! Pewnie katar! Niech jej naparzą ziółek na poty.
Na tem się narazie skończyło. Po śniadaniu wuj, nic nie mówiąc, poszedł na górę, utykając na każdym stopniu i sapiąc jak miech kowalski. W izdebce na strychu zastał już Kazia. Kostusia nie potrzebowała ziółek i nie skarżyła się na nic. Leżała w ciężkiej gorączce.
Obadwaj mężczyźni, niezdarni jak zwykle, poczęli się naradzać.
— Poślę po doktora — rzekł wuj.
— A tymczasem mamkę jej trzeba sprowadzić, — dodał Kazio — niech jej, biednej, dogląda.
— A pewnie — potwierdził stary, zapominając o indeksie, jakim baba była obłożona.
Kazio, nie wierząc w pośpiech służby, sam prędko konia dosiadł i do opuszczonej staruszki popędził.