Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Po godzinie nad łożem Kostusi krzątała się starucha. Przedwszystkiem okurzyła ją ziołami, potem wysmarowała ją od stóp do głowy odwarem jakimś, następnie okryła ją pierzyną i własnym kożuchem, a wreszcie napoiła płynem ciemnym i odurzającym. Kostusia dawała z sobą robić, co chciano.
Wyciągnęła się na swej nędznej pościeli jak do śmierci, z głową nieruchomo złożoną na poduszce, zdradzała życie jedynie ruchem ust spieczonych i ciemnych. Pracowite jej ręce spoczywały, odrzucone bezwładnie, a tak była wychudła i wątła, że starej kobiecie, gdy dotykała jej członków, żałość wzbierała ciężkiemi łzami.
Doktór przyjechał nareszcie i przedewszystkiem kazał otworzyć okno, wywietrzyć pokój, w którym kadzidła mamki zostawiły swąd gryzący, odrzucić pierzynę a babę wyprawił precz. Potem nakazał zimne okłady i trzy mikstury. Chwilę potem, zabawiwszy na dole, w salonie, odjechał.
Przepisów jego nikt nie spełnił. Wuj wprawdzie lekarstwa sprowadził i posłał przez lokaja, ale zażywania nie nauczył, a mamka nie raczyła spojrzeć na flaszki. Wzięła się znowu do swych sposobów. Kadziła, smarowała, szeptała zaklęcia czy modlitwy. W piecyku urządziła swe laboratorjum i po całych dniach i nocach warzyła coraz to nowe zioła i korzenie.
Kazio codzień przychodził po wieści. Otrzymywał je przez szparę od baby, która w oświetleniu dymu i pary wyglądała bardzo na czarownicę. Wieści te były pełne chłopskiej filozfji.