— Da Bóg, to umrze; da Bóg, to wyzdrowieje.
Do izdebki stara nie wpuszczała nikogo. Nie posłyszał też nikt, jak dziewczynka w gorączce rozsnuwała żałośnie i łzawo żywota swego szare nici i kolce. Opowiadała nie mamce, bo tej nie poznawała, ale istocie niewidzialnej, o obliczu znać bardzo miłosiernem, bo czasem podczas szeptu jej oczęta chore stawały się promienne, a uśmiechy pogodne przewijały się po twarzy. Często wśród ciszy nocnej, gdy stara, sądząc, że chora śpi, sama zadrzemała, skulona u łóżka, na ziemi, budził ją szmer tych wyznań.
— Tyle lat służyłam im, tyle lat! I dalej służyć gotowam! Co im szkodziło, żem szczęśliwa, co im szkodziło, żem go pokochała. Za co mi to uczynili! Czy mi nie wolno duszą własną rozporządzić! A przeto on mój i nie odstąpię od niego i nie porzucę!
Zdawało się jej, że on ją woła i zrywała się biec, to znowu przypominała sobie obowiązki i troskała się nad jakąś niedokończoną robotą. Krzywda, którą jej wyrządzono, wracała jednak najuparciej do głowy zbolałej, a słowo ciotki okrutne wstrząsało ją jak raz śmiertelny.
Stara kobieta, słuchając tego wszystkiego pojęła źródło choroby Kostusi i w żalu swym zapamiętała, złorzeczyła ponuro i dziko. Jeżeli śmierć weźmie jej to ostatnie dziecko, to ona kij ujmie, torbę i z odpustu do odpustu chodzić będzie, Bożej sprawiedliwości prosząc, a jeśli Bóg drobinę tę uratuje, to ją zabierze stąd, zabierze koniecznie, ukradnie złym ludziom niebogę i w świat z nią pójdzie.
Siódmego dnia na Kostusię zstąpił sen cichy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/88
Ta strona została przepisana.