Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/93

Ta strona została przepisana.

Na kominie paliło się drzazg parę. Przed tem światłem, nieruchomo w nie zapatrzona, siedziała staruszka. Brodę podparła pięścią, po brózdach oblicza biegły łzy.
Na skrzyp drzwi obejrzała się obojętnie, a na widok tak niezwykły nie powitała nawet wchodzącej. Odwróciła tylko twarz i jak przedtem patrzała w ogień.
Kostusia zachwiała się i o ścianę oparła.
— Mamko, gdzie on? — zagadnęła głucho.
Stara milczała.
— Gdzie on? — powtórzyła dziewczyna głośniej.
Stara poruszyła się nareszcie. Wyciągnęła ręce przed siebie z niewymownym jękiem.
— Czego ty, nieboże, tutaj, czego przyszła! — zaczęła przeciągłym tonem, z jakim chłopi umarłych żegnają. — Czego ty pytasz? Co chcesz wysłuchać? Pytaj ty Boga, pytaj dobrych ludzi... A mnie nie pytaj! Bóg ci ratunek da, a dobre ludzie pocieszą. A mnie nie pytaj! Nie na tom cię piersią własną karmiła, nie na tom cię hodowała, nie na tom cię teraz śmierci z rąk wyrwała, nie na to... Lepiejbym cię była mlekiem swem otruła, rękami własnemi udusiła, jak tobie mówić, gdzie on!
Kostusia bez tchu, bez pamięci, ale podniecona i silna, poskoczyła do niej i chwyciła za ręce.
— Niema go już na tej ziemi? — zawołała nieswoim głosem. — Mówcie! Toć kiedy tak jest, to umrę! Czego się boicie? Nie żyć mi — to nie żyć. Nie z waszych ust zatrata mnie spotka, ale z Bożej woli!
— Nie z Bożej, niebogo, nie z Bożej! Bóg bie-