Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/99

Ta strona została przepisana.

słyszy! Na świecie jego wszystko skończone! Chodźmy, dzień się robi!
Kostusia usłuchała. Szła prędko i w milczeniu. Wydostały się na drogę. U bramy zatrzymała się dziewczyna.
— Nie idźcie za mną teraz — rzekła. — Mogą wasz siwy włos z mego powodu sponiewierać. Jeśli możecie, zaczekajcie.
Weszła na dziedziniec.
— Zazulu, zazulu! — wołała stara za nią. — Nie idź, nie idź! Nic nie poradzisz, a sromu się najesz! Oj, dola moja nieszczęśliwa!
Kostusia nie obejrzała się nawet. Wyprostowana, z dziką determinacją w twarzy, poszła do drzwi domu. Lokaj ją spotkał na ganku, obejrzał zdziwiony, odzież zroszoną i biedną, burkliwie spytał o interes.
— Do pana — odparła krótko
— Śpi pan
— To zaczekam.
Oparła się o słup podjazdu i zapatrzona gorejącemi oczami w próżnię, targana niedającą się określić rozpaczą, stała tak długo, nieporuszona.
Słońce wzbiło się wysoko. Mdłały nogi pod nią, bolały wszystkie członki, a tam, w Podgaju, szukają jej pewnie, Bóg wie, co myślą. Nie obchodziło ją to wcale. Stała wciąż, do słupa przyparta, znękana i nieszczęśliwa, ale przekonana, że dobrze czyni, że czynić tak musi.
Nareszcie Rudakowski spostrzegł ją z domu, rozpytał lokaja i wyszedł do niej na ganek.
— Czegóż to panna potrzebuje tutaj? — zagadnął zdaleka.