Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

liści, na przeciwległej stronie uliczki, gdy w tem oknie stanął cień człowieczy, obrzeżony słońcem jak glorją i głos wesoły spytał:
— Czy można wstąpić i spocząć?
Przelękła się i wstała, by drzwi zamknąć na rygiel, ale się zawstydziła, zawahała.
— Proszę! — rzekła niechętnie.
Człowiek wszedł i przy progu usiadł na zydlu, zdejmując z ramion ciężką widocznie skrzynkę.
— Pan podróżny? — spytała.
— Ogrodnik! Wędruję! — odparł, wesołemi oczami na nią patrząc. — W skrzynce kwiaty mam.
Otarł pot z czoła, spojrzał na wiadro u drzwi.
— Można wody wypić?
— Proszę! — podała mu kubek.
Gdy wypił, znowu na nią spojrzał oczami, co miały barwę lnianego kwiecia.
— Paniusia to ma szczęście przez te okna. Toć one codzień i przez cały rok na słońce patrzą, jak dwoje wesołych źrenic. Mądry był, kto ten dom stawiał.
— Ojciec. Ale ze słońca żadna pociecha.
— Bo paniusia nie hoduje kwiatków. Darzyłyby się tu, darzyły. A już najbardziej róże.
Spojrzała apatycznie w puste okna.
— A poco mi kwiaty i róże! Pan pewnie kwiatami handluje — ale ja nie mam pieniędzy na kwiaty — ledwie na chleb.
— Hoduję kwiaty. Ogród mam piękny, ale daleko. Zostało mi tych wazonków dziesiątek: