Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niema co narzekać; mamy polskie szczęście. Bo czy nie szczęście, że bydło poszło na podatki, więc nie szkoda paszy, co się spaliła w stodole. A czy nie szczęście, że tym razem nie było rewizji. Dobra nasza, Sewer!
Latem raz pierwszy mieli gości. Zjechała Horeszkowa, ciotka Oleszy, która po długich staraniach odwojowała część swego Prochodu i zjechała na pustkę i ruinę, z jedynem dobrem, które jej zostało w postaci pięciu córek. Oddała siebie i swą biedę w opiekę kolegów.
— Niema co się wahać! — rzekł Niedobitowski. — Pasuję cię, Jasiek, na wojskiego. Musisz te baby wziąć w opiekę.
— Pod warunkiem, że choć z jedną się ożenisz.
— Jak mi oko odrośnie!
Ubył tedy Olesza, choć wpadał często, opowiadając po swojemu niesłychane wydarzenia i drocząc się z Kałaurową, która w jego zastępstwie pilnowała lasu, zdawszy domowe gospodarstwo i kuchnię na podrastającą Sabinę.
Niedobitowski, jeśli możliwe, jeszcze więcej sczerniał, schudł — ale stodołę do jesieni postawił, i już większą część pól wydarł i obsiał. Wtedy zjawił się oficer od wojskowego osadnictwa. Chciał części Horodyszcza dla żołnierskich osad, specjalnie dla Ślązaków, którzy wnieśliby tam żywioł przemyślny, stworzyliby polskie sklepy, współdzielnie i rzemiosła. Mówił z zapałem, jakiś arkadyjski obraz roztaczając przed słuchającymi, bo i Olesza był właśnie u kolegi.