Doktór Kulesza zaczął tyć. Kupił tedy wyżła, dubeltówkę, nabojów na kaczki i postanowił spędzić tydzień na Polesiu u swych starych znajomych Niedobitowskich.
Przed wojną bywał u nich co roku, albo wiosną na toki, albo jesienią na młode cietrzewie, i wywdzięczał się gościną w Warszawie, gdy Niedobitowski zjeżdżał z żoną na parę tygodni zimowych wywczasów.
Potem wojna przerwała stosunki. Doktór tłukł się po różnych frontach, Niemcy zarekwirowali mu mieszkanie, a gdy się ich pozbył i stosunki wróciły do jakiejkolwiek równowagi, kilka lat minęło i byłby zupełnie zapomniał Niedobitowskich, gdyby nie owo złowieszcze tycie.
Przypomniał sobie wielkie zielone płaszczyzny Polesia, sosnowe lasy, wrzosowiska, zalewy, błota i wysłał list z prośbą o gościnę, otrzymał odpowiedź uprzejmą, zastrzegającą tylko, że wygód przedwojennych nie może się spodziewać — i oto jechał odmłodzony nadzieją swobody, ruchu i myśliwskich sukcesów. Stanął mu w pamięci stary, saski dwór z gankiem o pękatych kolumnach, piękne cieniste szpalery, sad odwieczny, trzciną kryty folwark, stawy, słowiki, stada bydła i serdeczna