Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

kich łachmanach — po wygonach gdzieniegdzie kilka sztuk bydła, na drogach zrzadka wóz ze szkapą wychudłą. Wojenne rany zabliźnione już w Kongresówce, tu widniały jeszcze otwarte, krwawe i nieopatrzone.
Współtowarzysze podróży, bardzo zresztą nieliczni, byli, jak wywnioskował z rozmowy, urzędnicy, nauczyciele i wojskowi osadnicy. Mówili o klasach służbowych, o drożyźnianych dodatkach, o posadach i kolonjach. Narzekali i klęli los, który ich w tę dzicz zagnał.
Na zadowolenie z wycieczki zaczynały nadciągać chmury i z uczuciem ulgi wyszedł doktór na stacyjce, pustej i odrapanej jak inne. Biały Orzeł jaśniał nad nazwą — a na platformie przechadzał się policjant z karabinem, który go natychmiast zaczepił o legitymację. Zdziwił się doktór Kulesza.
— Przecie jesteśmy w granicach Rzeczypospolitej.
— Proszę o przedstawienie legitymacji! — powtórzył ostro policjant.
Tu spojrzał na bagaż i dodał:
— Co to? Strzelba! Proszę o przedstawienie biletu i karty łowieckiej. Dokąd się pan udaje?
— Do państwa Niedobitowskich w Zalesiu.
Wydobył doktór swe dokumenty, które policjant długo wertował, wreszcie orzekł:
— Proszę za mną, na posterunek.
— Dlaczego? Przecie mam papiery w porządku i czekają tu na mnie konie z Zalesia. Pan Niedobitowski jest chyba panu znany?