— Nie znam wszystkich tutejszych burżujów. Komendant to załatwi.
— Zawołam tedy furmana z Zalesia, żeby bagaż zabrał.
— Bagaż ma być także na posterunku. Niech go pan ze sobą zabiera.
Doktór stracił cierpliwość.
— I ja i bagaż pojedziemy na posterunek. Może pan eskortować.
Wyszedł za budę stacyjną i obejrzał się, szukając bryczki i furmana. Ale stał tam tylko wóz kilimkiem przykryty i chłop ćmiący fajkę.
— Czy niema koni z Zalesia?
— A ot — ja — odparł chłop, zabierając koniowi siano z przed pyska i pakując je do wozu.
— Zabierzcie moje rzeczy i jedźcie na posterunek policji. Daleko to?
— A ońdzie! — wskazał chłop jeden z domków za stacją.
Zajechał tedy doktór Kulesza, eskortowany przez policjanta, i znalazł się w izbie niechlujnej przed obliczem komendanta.
Zaczęło się znowu przeglądanie dokumentów, tak podejrzliwe i szczegółowe, jakby każdy mógł być falsyfikatem, potem rewizja strzelby, sprawdzanie firmy i numerów — potem przetrząsanie kuferka. Rzucili się jak na łup na lornetkę polową, żądając kwitu, gdzie i kiedy była kupiona.
Doktór ruszył ramionami.
— Mam ją od dwudziestu lat, a gdym kupował, nikt nie brał ani dawał kwitu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.