Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

— Toście także do Rosji uciekli?
— Jak i wszyscy.
— A teraz służycie w Zalesiu?
— Nie, pan mnie najął, żebym pana z kolei przywiózł.
— Konie bardzo zajęte?
— Nie, koni to tak jak niema. Sprzedał pan po Wielkiejnocy. Zostało tylko dwie pary, a teby na stację nie zaszły.
Zamyślił się doktór Kulesza, obejrzał wkoło.
Jechali to piaszczystą wydmą, to grobelkami — objeżdżali bagna, grząskie wypasy. Mało co było uprawnych pól, dużo haszczów, łozy, całe łany niekoszonych traw zeszłorocznych — pustka, ruina.
W jednem miejscu chłop biczem wskazał na łan, poznaczony kopczykami.
— A to folwark od Zalesia, co na kaznę zabrali.
— Dla żołnierzy?
— Nie wiem, czy to żołnierze. Byli jacyś panowie — pochodzili, popatrzyli i pojechali. Dwa lata tak stoi. Gmina chciała na trzeciak siać, ale nie pozwolono.
— Macie wójtów teraz i radę gminną. Sami się rządzicie.
— Za carskich czasów to samo było — tylko teraz dwory do gminy należą. Ja w radzie też jestem.
— To dobrze się czujecie pod polskim Rządem?
— A, kto dolary ma, temu dobrze, a kto kradnie, to temu też dobrze. Niema nijakiej różnicy, tylko wódka podrożała i zarobków niema.