Zaraz ci wyjaśnię. Pierwszy policjant, to syn diaka z Krasnej — nie umie ani słowa po polsku, więc musiał twoje dokumenty przedstawić komendantowi, a ten jest tak straszny pijak, że nie bywa nigdy zupełnie przytomny. Jak się prześpi, to zapomni i nie będzie cię dalej niepokoić. To jeszcze głupstwo.
Doktór umył się i przebrał, nie przestając indagować gospodarza.
— Jakże polowanie? Masz zawsze tyle cietrzewi i kaczek?
— Cietrzewie były — wyginęły po pożarze lasu.
— Co? Las się spalił!
— Palił się dwukrotnie. Raz przy Niemcach, potem przy bolszewikach. Mój młodszy, Wacek, dowodzi, że już znowu trochę cietrzewi się odhodowało, ale my nie polujemy, bo nam strzelbę policja skonfiskowała, a karty łowieckie takie drogie! Wacek, który lasu pilnuje, będzie ci służył za przewodnika.
— To chłopcy w domu? — zdziwił się doktór.
— Tymczasem w domu. Kazik do nowego roku był na uniwersytecie, Wacek w gimnazjum — ale nie starczyło przy teraźniejszych ciężarach — więc uczą się w domu, będą zdawać — jeden maturę, drugi swoje semestry — uczą się i pomagają. Co robić! Zresztą i to głupstwo!
— Cóż u licha u ciebie nie będzie głupstwem?
— Powiem ci na końcu, na odjezdnem! Zresztą i sam to odczujesz! Chodźmy!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.