— Ano — jak twoją lornetkę! Nie miałem dokumentów kupna, więc była to zdobycz wojenna, dobro należne państwu. Jest na to uchwała sejmowa a donosiciele dostają procent.
— Czy i to głupstwo?
— Tak — i to głupstwo.
— Ale jakim cudem ocalało to biurko? — spytał doktór, wskazując na stary kantorek czeczotkowy, stojący w kącie.
— Wypadkowo stał w tej oficynie i został, — odparł Niedobitowski, przesuwając pieszczotliwie dłonią po tym pradziadowskim sprzęcie. — Nawet chłopcy poreperowali zamki i oczyścili po rabunku lokatorów. Jedyny zamczysty mebel, ale niema czego zamykać — uśmiechnął się.
W tej chwili drzwi w głębi się otworzyły i weszła kobieta z dziewczynką.
Doktór spojrzał i chwilę stał jak ogłuszony niespodziewanym ciosem. Czy to mogła być Niedobitowska, czy może jej matka? Ta kobieta z twarzą pooraną zmarszczkami, z włosami zupełnie siwemi, z wyrazem zgaszonych oczu, z ustami blademi, na których wymuszony uśmiech był raczej spazmem.
W wielkim roboczym fartuchu, z rękawami zawiniętemi poza łokcie — niosła garnek parujący, a za nią dziewczynka — salaterkę kartofli.
— Pani Zofjo! — zawołał wreszcie, wyciągając do niej obie ręce.
Postawiła garnek na stole i podała mu dłoń twardą, namuloną, ciemną.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.