Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie poznał mnie pan narazie — próbowała dalej się uśmiechać. — Nic dziwnego — ja sama siebie nie poznaję. Proszę, siadajcie panowie, chłopcy zaraz przyjdą. Maniusiu, nie pamiętasz pana doktora Kuleszy? Wyrosła? Prawda?
Dziewczynka, równie jak matka w fartuchu i z zapracowanemi rękami, dygnęła i co rychło cofnęła się do kuchni.
— Przeżyliście tutaj straszne lata. Cofanie Rosjan, okupację Niemców — ciągły rabunek i naprężenie nerwów. Wycierpieliście nad miarę.
Niedobitowska rozlała zupę do talerzy — gospodarz ukroił chleba — zasiedli.
— Cofanie Rosjan trwało tydzień — i pomimo spalenia dworu, przymusowej ucieczki, powrotu do zgliszcz — były to wielkie i raczej radosne dni. Wiekowy wróg ustąpił — czuliśmy, że się spełniają nasze nadzieje, że się iszczą proroctwa, że przychodzi kres niewoli. Nie liczyło się zapłaty za taki skarb, nie czuło ruiny, głodu, nędzy, poniewierki. Byliśmy szczęśliwi. Niemcy nie mieli już co nam zabierać, ani co grabić. Byliśmy silni swą biedą. Owszem dali nam pomoc, pomogli obsiać, zostawili parę sztuk inwentarza. Przez trzy lata okupacji żyliśmy jako tako, pracowali, raczej dźwigaliśmy się — no i ciągle czuliśmy, że to chwilowe, że Polska idzie! Wszystko wydawało się lekkie wobec tego.
Drzwi kuchni otworzyły się znowu — weszli chłopcy. Jeden osiemnastoletni, drugi o parę lat