młodszy. Obadwa w kurtach z szarego samodziału i mocno sfatygowanych butach.
Ukłonili się w milczeniu, zajęli swe miejsca i zaczęli jeść prędko i chciwie.
— Skończyliście? — spytał ojciec.
— Nie skończyłem, ale konie ustały — nie wiem, czy zabronujemy do wieczora! — odparł starszy tępym, apatycznym tonem.
— Na jutro gmina żąda koni dla dostawy drzewa do starostwa! — rzucił młodszy z dzikim błyskiem buntu w oczach.
— Przecie już trzy razy posyłaliśmy! — stęknął Niedobitowski.
— Gmina już dała 1500 podwód, ale zawsze mało. Żądają teraz dwustu.
— Żebyż choć posiać dali!
Starszy ruszył ramionami.
— Nasze konie trzy dni stracą z tem drzewem.
— Mało macie koni? — spytał doktór.
— Sześć już tylko zostało. Trzeba było sprzedać cztery najlepsze na podatki.
— Ale przez to gospodarstwo cierpi.
Młodszy zaśmiał się z goryczą starości.
— Nasze gospodarstwo już zaraz przestanie cierpieć, bo go wcale nie będzie.
Niedobitowski spojrzał znacząco na syna, a ten schylił głowę i umilkł.
Dziewczynka sprzątnęła i zmieniła talerze i podała na stół misę klusek z serem.
— Panna Maniusia wyrosła na pilną gospodynię! — rzekł uprzejmie doktór.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.